Wylęgarnia płodów
Wysoki, prosty budynek, o znikomej ilości
okien piętrzył się nad drobnym lasem, wsparty swoim prostokątnym fundamentem o
niewielkie wzgórze. Górowały nad nim gromady głośno debatujących ptaków,
mijających się w szalonym locie; jedne przylatywały z daleka, kierując się
wprost do otworów na szczycie budowli, inne wylatywały z tych samych szybów,
udając się w nieznane.
Ciągły ruch i pisk ptasich głosów był poza zasięgiem zmysłów tych,
którzy znajdowali się u stóp wieżowca. Wokół nich szumiał jedynie las i z rzadka
dochodził warkot samochodów, sporadycznie mknących wąskimi mrocznymi ścieżkami.
Niepokojące otoczenie oraz oddalona od cywilizacji budowla okazały się terenem Instytutu
Meyosrti; szpitala, laboratorium, sierocińca. Nikt do końca nie
wiedział, co skrywały w sobie liczne pomieszczenia i jakie miały przeznaczenie.
Szerszej rzeszy ludzi znany był jako miejsce, gdzie leczono z chorób duszy i
ciała.
Do wielkich, mosiężnych drzwi zmierzała ubrana w czarny płaszcz postać.
Na jej głowie tkwił równie ciemny kapelusz, a w ręce spoczywała skórzana
teczka. Pod ramieniem mocno przytkany do ciała widniał parasol, chociaż pogoda
nie sugerowała, że dzień ten będzie ulewny. Tajemniczy przybysz szybko
przebrnął przez parę schodów, energicznie nacisnął klamkę i zniknął za
drewnianą zasłoną wejścia.
Przestrzenny hol rozświetlony jarzeniówkami wydawał się pomieszczeniem
sięgającym daleko w głąb budynku. Jasne ściany przyozdobione koronkowymi
wzorami; wysoki, srebrzysty sufit z gęstą sieci świateł oraz podłoga obłożona
przeplatanką białych i karmelowych kafelek, powiększały optycznie hol. Pokaźne
noliny w glinianych donicach z motywami liści i kwiatów rozstawione były symetrycznie
naprzeciwko sobie, tworząc spokojną kompozycję przywodzącą na myśl nowoczesny
dom niźli miejsce, które głównie zwano szpitalem.
Łomot butów rozchodził się gromkim echem, przywołując na postać
kroczącego mężczyzny wzrok młodej kobiety. Układała papiery za ladą, nad którą
wisiała tablica ogłaszająca, że ten wydzielony kawałek przestrzeni obłożony
szybami, półkami, z komputerem, telefonem i drukarką jest najzwyklejszą
recepcją.
Ciemne oczy, o tęczówkach nienaturalnie dużych, dokładnie obejrzały
zbliżającą się osobę i obdarowały ją szczerym uśmiechem. Na koniec poprawiła
kasztanowe włosy, które zbyt często przeczesywała niechlujnie dłońmi, kiedy
chyląc się nad papierami, szukała zagubionej kartoteki. Chciała wyglądać
dobrze, bowiem uchodziła za tą, której prezencja jest nienaganna i mimo iż
wielokrotnie chciała przestać maniakalnie dbać o siebie w pracy, wyrobiona
wcześniej opinia nie dawała jej na to szans. Chciała sprostać oczekiwaniom.
- Witam, doktorze Ordai – zwróciła się uprzejmie, głosem głębokim i
melodyjnym, jakby zamierzała uwieść starszego od siebie mężczyznę. – Blokady
sektora Q zostały właśnie ściągnięte. Życzę miłej pracy.
- Wzajemnie panno Revinx – odpowiedział nieco roztargniony, wyrwany z
matni wszelakich myśli. Oddalił się znacznie od recepcji, po czym nagle
zawrócił zmierzając z pytaniem do dziewczyny. – Czy grupa badawcza stażystów,
którą prowadzę jest już obecna? Gdzie mogę ich znaleźć?
- Nie wszyscy, doktorze – przeglądała w komputerze, w programie
monitorującym pracowników, czy przy nazwiskach widnieje czerwona kropka
oznaczająca użycie karty tożsamości. – Matylda wraz z Elen znajdują się obecnie
na pediatrii, Wilee jest w prosektorium, a Neil opuścił magazyn prototypów
leków.
- Dobrze – mruknął, zastanawiając się nad czymś. – Do zobaczenia panno
Revinx. – Rzucił na odchodne, udając się do jednej z trzech wind.
Sektor Q był tym miejscem, który według wielu pracowników cechował się
niezwykłą tajemnicą, owianą plotkami i domysłami. Co tam się kryło, mogli
wiedzieć tylko ci, co sprawowali pieczę nad sekretem zamkniętym za ciężkimi,
metalowymi wrotami, a tych było niewielu.
Roman Ordai należał do tych szczęśliwców nieprzerwanie pracujących w
pomieszczeniach sektora Q. Codziennie spędzał tutaj większość godzin swojego
dyżuru, ale nie był uzależniony wyłącznie od tej sekretnej pracy. Pozwalał się
porwać zwykłym obowiązkom; operacjom czy zajmowaniem się stażystami, błądzącymi
jeszcze po ogromie wiedzy medycyny.
Zrzucił z siebie ciężki płaszcz, pozostawiając go na wieszaku w
gabinecie należącym wyłącznie do niego. Kapelusz również został odstawiony,
odsłaniając gęste acz siwe włosy. To niewielkie pomieszczenie sprawowało w
większości rodzaj dużej szafy, gdzie przychodził się przebrać przed i po pracy.
Nieużytkowane biurko zawalone zostało stosami papierów, notatek, schematów i
wielu niewiadomych. Mężczyzna spojrzał na nie chłodnym wzrokiem ubranym w
szarość nadnaturalnie dużych tęczówek i przysiągł, że upora się z tym bałaganem
w najbliższym czasie.
Po deklaracji złożonej samemu sobie, opuścił gabinet zamykając go na dwa
spusty, a światła długiego korytarza rozświetlały dobrze każdą stronę, w którą
mógł iść, gdy rozglądał się na boki. Wybrał prawą stronę. Pomieszczenie, przed
którym się zatrzymał ktoś wyraźnie opisał słowami „Wylęgarnia płodów”. Budzące odrazę i mieszane uczucia określenie
okazało się niczym w porównaniu z prawdą zamkniętą za rozsuwanymi drzwiami.
Zimny, nieprzyjazny i niezwykle mały pokój bez okien i dostępu świeżego
powietrza z ledwością mieścił doktora Ordaia, który próbując przejść obok
maszyny, nieustannie pompującej lekko czerwonawą ciecz, kroczył nad stosami
kabli wijących się po ziemi.
Zatrzymał się przy blacie, gdzie przymocowane zostały trzy szklane tuby,
wypełnione przejrzystą wodą. Zamknięte skomplikowaną aparaturą wydającą syczące
dźwięki. Dodatkowo wyposażone zostały w migające niebieskie i żółte diody
informujące o spadku bądź wzroście czynności życiowych sprawnie i szybko
zawiadamiając o potrzebie interwencji. To do niej dążyły kable z maszyny i
również stąd odchodził jeden wprost do pracującego za plecami Ordaia wynalazku,
tworząc tym samym ciągły przepływ cieczy w zamkniętej aparaturze.
Wewnątrz szklanych pojemników mieściły się niewielkie kulki o dość
nierównej powierzchni z bruzdami przechodzącymi przez sam środek, dzielącymi je
na cztery równe części. Mężczyzna przetarł oczy w zdziwieniu, uznając, że owe
wcięcia na powierzchni były wynikiem zmęczenia oczu. Jednak skazy na kulkach
nadal widniały, teraz ujrzał je jeszcze lepiej.
- Roman – niespodziewanie do pomieszczenia weszła kobieta, donośnie
zwracając się do mężczyzny. Kiedy zrozumiała, że doktor nie miał pojęcia, co
się wydarzyło tej nocy, uśmiechnęła się triumfalnie pod nosem. - Widzę, że nie
dowierzasz własnym oczom. Trochę więcej wiary w siebie.
- Doprawdy, to nie jest temat do żartów – oznajmił, nie odrywając wzroku
od środkowej tuby. – Niezwykłe, że to już nastąpiło.
- Tak! – rzuciła radośnie, podekscytowana tym, że jej pierwsza tak
poważna praca badawcza przynosiła nadzwyczaj dobre efekty. – Od zeszłego
bruzdkowania minęły zaledwie trzy tygodnie. Myślę, że ten sprawniejszy
mechanizm odżywiania komórek i syntetyczne preparaty służą im o wiele lepiej,
niż te antyczne metody używane dotychczas przez zarząd.
Roman popatrzył na nią wymownie dając jasny znak, żeby nie wyrażała się
tak o tych, dzięki którym mogli wykonywać, nazywane przez wielu, nieetyczne
badania nad żywymi istotami. Kobieta westchnęła z bezsilności.
- Nie ciesz się za wcześnie – przystopował jej entuzjazm, prostując
kręgosłup. – Jeszcze nie wiemy, co wydarzy się później ani jak rozwiną się
dalej zarodki, dlatego nie oceniaj zbyt wcześnie tych antycznych metod, one służyły
na przez lata w tworzeniu małych istot, małych armii…
- Dobra, dobra – skończyła szybko temat, bowiem dyskusja z doktorem
Ordaiem prowadziła do rychłego braku argumentów i niepotrzebnych gorączkowo
wypowiadanych słów, w szczególności przez kobietę.
Helena Dunley była trzydziestodwuletnią laborantką zajmującą się rozwojem
organizmów. Do ekipy Q, jak nazywali ludzi wykonujących prace na terenie
niedostępnego sektora, dostała się dzięki swojej inteligencji, jak i uporowi,
co nie zawsze należało do jej dobrych stron. Minęły prawie dwa lata odkąd po
praz pierwszy dowiedziała się z czym będzie mieć do czynienia, ale dopiero od
niedawna dano jej możliwość monitorowania sztucznego wylęgania płodów.
Wniosła świeże spojrzenie na sposób prowadzonych prac, energię młodej i
żądnej sukcesów kobiety, jak również negatywne emocje, bowiem nie zwykła
przystawać na warunki innych bez uwzględnienia jej dość wygórowanych roszczeń.
Jednakże była dobra w tym, co robiła za to zyskała uznanie.
Roman zapisał obserwację w karcie i wsunął ją do folii, pozostawiając
pod blatem. Na chwilę oddał się pozornej ciszy, panującej w wylęgarni.
- Co zrobisz teraz? – zadał Helenie pytanie.
- Sprawdzę temperaturę płynu ustrojowego i jego parametry, w razie
zanieczyszczenia powyżej trzech procent przepuszczę preparowaną wodę i za
godzinę dodam skondensowaną dawkę witaminy presq – krok po kroku opisała
czynności na kolejnych parę godzin, upewniając się, czy o czymś nie zapomniała.
Mrucząc coś do siebie pod nosem zaznaczała kropkami punkty, które brała pod
uwagę, przytakując przy tym głową, jakby nieustannie odpowiadała na czyjeś
pytania. – Tak, to by było na tyle…
- Brzmi dobrze, zatem pracuj. Niech nowe pokolenie rośnie w siłę.
***
Przez te kilkanaście lat pracy w
Instytucje Meyosrti odprawiłam do świata zgiełku i nieczystości liczne dzieci
będące tworami z szklanych tub. W zupełności niczyje, bez rodziny, bez imienia,
bez własnego zdania co do przyszłości. Odarte z dzieciństwa i szczerej radości.
To było niesprawiedliwe.
Kiedy byłam młoda wydawało mi
się, że to jest dobre, że daję im życie w godnych warunkach, dobrych domach,
ale nie dało się zaprzeczyć, że to wszystko podlegało ciągłej kontroli. Jak
sztucznie powstały, tak sztucznie żyły z fałszywymi rodzinami, z regułami i
zasadami wpajanymi każdego dnia, z obowiązkiem, którego nie zawsze rozumiały. To
było złe.
Dla każdego z nich czułam się
matką. Dbałam o nie od pierwszego
bruzdkowania po wyciąganie już uformowanych płodów ze szklanych tub, nadając im
skrycie imiona i rozstając na długi czas dopóki nie opuszczały progów instytutu.
Wtedy widziałam je po raz ostatni, gdy odchodziły z rodzicami wybranymi na
drodze dość ciężkiej selekcji. Tak specjalnie spreparowana rodzina
funkcjonowała dla zarządu.
Dziś nie mogę uwierzyć, że
wspomagałam w tym tych, którzy teraz uznali mnie za niezdolną do życia w
społeczeństwie.
Sesja 7
Helena Dunley, szpital psychiatryczny Rohhford
Niezwykle mnie zaciekawiłaś.. Czytając ten prolog, z każdą chwilą w mojej głowie pojawiało się coraz więcej przeróżnych scenariuszy. Mam tyle pytań, jednak póki co brak odpowiedzi. Czekam z niecierpliwością na rozdział pierwszy. Pozdrawiam. :)
OdpowiedzUsuńI, jeśli nie sprawiałoby Ci to kłopotu, bardzo bym Cię prosiła o informowanie mnie o nowych rozdziałach.. :)
UsuńNie, nie będzie to stanowiło kłopotu ;)
UsuńTrafiłam na tego bloga przypadkiem i nardzo się ciesze. Prolog owiany nutką tajemnicy. Kocham takie opowiadania. <3 Wiec teraz muszę czekać na kolejne rozdziały. :D Życzę weny ;3
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło, że się podoba. Oczywiście zapraszam na kolejne cześć.
UsuńTak, wena się przyda ;)
Witam. Zaobserwowałam Twojego bloga już jakiś czas temu, ale czytam, niestety, dopiero teraz. Ale może to i dobrze, skoro już dostałaś ocenkę i poprawiłaś, co trzeba? :D
UsuńDopisuję w trakcie czytania, więc będzie to troszkę chaotyczne, uprzedzam.
" Wysoki, prosty budynek, o znikomej ilości okien piętrzył się" Ten drugi przecinek jest zbędny
Bardzo podobał mi się ten akapit o ptasich głosach, tylko jedna uwaga - trafiło Ci się powtórzenie, najpierw lot, potem wylatywały. To ciągle jedna rodzina wyrazów, chociaż przez chwilę musiałam się nad tym zastanowić. Bo nie widać zupełnie.
Hm, ten człowiek to komornik czy ktoś? Tak brzmiał. A, i w zdaniu z parasolem masz literówkę.
"Szerszej rzeszy ludzi znany był jako miejsce, gdzie leczono z chorób duszy i ciała.
Psychiatryk? Ładnie go nazwałaś, to Ci trzeba przyznać.
"Jasne ściany przyozdobione koronkowymi wzorami; wysoki, srebrzysty sufit z gęstą sieci świateł oraz podłoga obłożona przeplatanką białych i karmelowych kafelek, powiększały optycznie hol." Jakoś nie widzę tego średnika, ale się czepiam. Gramatyczny nazista przeprasza. I znów - zbędny przecinek po podmiocie."
"kwiatów rozstawione były symetrycznie naprzeciwko sobie" A nie siebie?
Okej, przecinków nie będę już wypisywać.
"Sektor Q był tym miejscem, który według wielu pracowników cechował się niezwykłą tajemnicą, owianą plotkami i domysłami." Primo, to miejsce, czyli które cechowało się itd. Drugie, jakoś to cechowanie się tajemnicą nie brzmi, ale może to tylko moje marudzenie.
"ale nie był uzależniony wyłącznie od tej sekretnej pracy"
Słowo uzależniony sprawiło, że dodałam sobie "od palenia również", sugeruje bardziej pracoholizm niż związek z danym miejscem.
Uu, znam takie deklaracje, panie doktor! ;_; Aż za dobrze. Ale kreacja ma plus pięć za naturalność :D
Btw, co oni mają z tymi tęczówkami? To jakaś cecha ludzi pracujących w Instytucie?
"Budzące odrazę i mieszane uczucia określenie" No dokładnie. Chciałam coś powiedzieć o tytule, ale zwątpiłam. Jest dziwny. I fajnie wiedzieć, źe to świadome i celowe.
O... Rany. Temat wybrałaś sobie trudny, szokujący i wymagający. Jak podołasz - chylę czoła. D: Z czymś takim jeszcze się nie spotkałam na blogaskach. I dobrze, masz punkty za oryginalność, chociaż nie każdy to doceni.
Sesja w szpitalu psychiatrycznym? Kurczę, ale się porobiło.;_; Ten fragment był najlepszy z całego prologu. Prosty, emocjonalny, silny. Bo normalnie styl masz bardzo specyficzny, czasem konstrukcje wychodzą Ci przepięknie i zgrabnie, a czasem pakujesz się w coś zbyt zawiłego albo używasz zbyt sztuczno-górnolotnych słów. Noale co kto lubi, komcie są od wyrażania swoich odczuć, moje są takie.
Tamten fragment naprawdę mi się podobał, był prawdziwy. Inni może powiedzą co innego, noale.
Co jeszcze? Że ciekawie brzmi to, jeśli opowiadanie będzie o dzieciach Heleny. A chyba będzie, jak wnioskuję z tytułu.
No, chyba tyle na dziś. Mam nadzieję, że nie będziesz zła za to wypisanie potknięć?
Pozdrówki,
Athemoss.
Niee, jak widać nie wszystko wyłapałam.
UsuńMożna powiedzieć, że doktor jest pracoholikiem. Tęczówki jeszcze długo gościć tutaj będą, a ich specyfika podkreślana w opowiadaniu jest bardzo ważna.
Styl jest specyficzny - przynajmniej toleruję tę opinię czytelników. Osobiście, nie widzę w tym sposobie pisania nic wykraczającego poza normę. Ja po prostu tak piszę. Bez wymuszania na sobie danych zdań, o dziwno, z lekkością w tworzeniu.
Nic nie poradzę, że czasem wyjdą mi te sztuczne-górnolotne słowa. Nawet nie wiem, które to mogłyby być.
O czym będzie... O wszystkim i niczym. To wielowątkowe opowiadanie, dlatego na dzieciach Heleny się nie skończy ;)