5 maja 2014

Rozdział I



Trunek z wilczych jagód
   
      Drewniana chata nie była dobrym schronieniem, ale czy miała inny wybór? Nie, ona już podjęła raz swoją decyzję, a to, z czym się tutaj zetknęła, było tylko jej wynikiem. Nie narzekała, nie śmiała tego robić, po cichu tylko skarżyła się, tylko własnej osobie, na ból przemarzniętych stawów i kilku niegojących się ran, nic więcej. Jest dobrze! Fałszywie radosne słowa brzmiały w głowie dziewczyny. To tylko chwilowe niepowodzenie, nie ma czym się przejmować! Już niebawem wyjdzie słońce…
     Wyjrzała przez okno. Świerkowy las kołysał się mocno, wiatr był dziś wyjątkowo silny, przynosił niskie temperatury i niebo wyglądało jakby zaraz miał sypnąć śnieg. Tym razem nie uśmiechnęła się na przekór losowi. Wiedziała, że kolejne pogorszenie pogody tylko przysporzy jej kolejnych problemów, już i tak słabe miała płuca, nie radziła sobie z minusowymi temperaturami. Wróciła do stołu, otuliła się mocno grubym, wełnianym kocem i w rękę ujęła kubek ciepłej herbaty, napełniając się tą ulotną chwilą ciepła. Cisza była nie do zniesienia.
     Czas mijał, a ona nie zdawała sobie sprawy, że już taka późna godzina nastała, że niebo pokryło się plagą iskrzących kropek i księżyc przejął wartę. Herbata wystygła, stała się nieprzyjemnie zimna. Po prostu zapomniała, że ściskała kubek w dłoniach, że powinna ją wypić. Przez wiele godzin myślała, wspominała, analizowała to, co osiągnęła, co miała za sobą. Popadła w koszmarne wizje przemęczonego umysłu, ale wciąż nie zamierzała przyznać się, że popełniła błąd, podejmując taką decyzję, wyruszając w podróż. Była zdolna znieść wszystko, każdą niedogodność losu, byle to, co postanowiła zrobić, miało swój szczęśliwy koniec.  
     Nieustanną ciszę przerwało nagle zdarzenie, którego się nie spodziewała.     
   - Kochane dziecko! – Wykrzyczała starsza kobieta z chustą na głowie przykrywającą siwe włosy, wpadając jak burza do drewnianej chatki. – Oni już wiedzą, byli u nas! Zbieraj się, prędko, musisz uciekać!
   - Pani Lucyno, nie mam już siły na nic – wyjąkała, ruszając z trudem zmarzniętymi ustami. - Dokąd niby miałabym się udać?
   - Do naszej rodziny, do Łotwy, dziecko kochane! – Oznajmiła donośnym głosem, z błyskiem radości w oczach. - Oni cię przygarną, dobrą radą wesprą, pomogą szukać ci twojej ciemnej wioski. Proszę, to dla ciebie.
     Kobieta podała dziewczynie torbę, do której zapakowała potrzebne rzeczy, jak mapa czy prowiant na początkowy etap podróży. Nawet spory plik banknotów znalazł się tam, zawinięty czerwoną wstążką, wciśnięty na sam dół pomiędzy ciepłe rękawiczki i gruby sweter.
   - Nie śmiem tego przyjąć! – Zaprotestowała hardo dziewczyna, próbując oddać torbę starszej kobiecie.
   - To na przejazd i jedzenie – mówiła dalej, nie zważając na starania blondynki, która uparcie chciała wcisnąć w jej dłonie torbę. - Inaczej cała nasza pomoc pójdzie na marne… Chodź poprowadzę się w stronę góry, tam znajdziesz ścieżkę, nią udasz się w stronę Wielkiej Sowy.
   - Pani Lucyno, to nie ma sensu, nie poradzę sobie, przecież jest zima – zatrzymała się tuż przed drzwiami, pełna strachu i obaw. Wyjście na takie zimno nie napawało ją entuzjazmem. – Nie zajdę nigdzie, prędzej padnę martwa…
   - Nie prorokuj, kochaniutka, nie prorokuj! – Starsza kobieta otworzyła drzwi, nie zrażona, że wiatr otarł się o jej twarz zimnem, jaki niósł ze sobą. – Szybko, zakładaj rękawice i szalik, skończył się czas na zastanawianie!
   - Wielka Sowa – mruknęła. Niewiele znała się na górach, tym bardziej tych rozciągających się na terenach Polski, była tutaj w końcu tylko przejazdem. – Pani Lucyno, skoro mam jechać do Łotwy, dlaczego udaję się w całkiem przeciwną stronę?
   - Ci, co za tobą przyszli, znają się na swojej robocie – powiedziała, rozglądając się po ciemnej okolicy. Wydawało się, że widziała o wiele lepiej i o wiele więcej od młodszej od siebie dziewczyny. – Przewidzieli każdy możliwy twój ruch. Drogi są przez nich zabezpieczone. Co prawda, nie wiedzą dokąd zmierzasz, tutaj masz nad nimi przewagę, ale ucieczka ulicami miasta nie byłaby rozsądna. U stóp Wielkiej Sowy spotkasz Aureliusza, on przeprowadzi cię przez góry aż za granice Czech.
   - Naprawdę, nie wiem, jak dziękować – zwróciła się do kobiety.
   - Podziękujesz, jak będziesz już bezpieczna.

***

     Obsypujące się z tynku ściany, pomalowane niegdyś na ciepły kolor jasnej pomarańczy, nosiły liczne ślady młodzieńczej twórczości. Graffiti nie zawsze ukazywały artystyczne wnętrza autorów, większość z nowoczesnych malowideł odniosła się do nienawiści wobec władzy, zdegenerowania społecznego, uzależnienia od narkotyków i alkoholu, opisanych w przekleństwach i wymyślnych kształtach liter.
     Nieco obskurne wnętrze nie wywołało uczucia odrazy w młodej pani ekolog Jacyncie, której twarz wydawała się promienieć z każdym kolejnym krokiem, przybliżającym ją do nowego mieszkania. Bez marudzenia i krzywych spojrzeń, mijała ogromne napisy nawołujące do walki przeciw policji, zmierzając na drugie piętro, gdzie mieściło się nowo zakupione lokum.
   Klucz włożony do zamka przekręciła z ciężko bijącym sercem, wybijającym rytm zachwytu i zniecierpliwienia. Nie mogła się doczekać otwarcia, chociaż szybkość zobaczenia ukrytych za drzwiami pomieszczeń, zależała wyłącznie od niej. Nie śpieszyła się zupełnie, pozwalając czuć w sobie tę dziecięcą i naiwną radość, podsycaną nieświadomością przedłużającej się chwili oczekiwania. W końcu weszła.
     Powoli przechodziła z jednego pokoju, którym była przytulna sypialnia do drugiego; niewielkiego, gościnnego, mijając po raz kolejny obszerny przedpokój z dużym lustrem, wiszącym samotnie naprzeciwko kuchni, nieopodal wejścia do łazienki. Salon pozostawiła na koniec, wiedząc, że widok na przedmieście i parkowy las, przekłują jej wzrok na dłużej – pochłonie ją bez reszty, tak też się stało.
     Oczarowana przytulnym mieszkaniem w dość mało estetycznej kamienicy, nie mogła uwolnić się od czaru, jaki unosił się w powietrzu. Mistyczne doznanie skłoniło ją do stwierdzenia, że w końcu odnalazła miejsce godne do odzyskania dawno utraconego spokoju. Pełna wiary w lepsze jutro opadła na łóżko, przymykając oczy. Zasnęła, nie kontrolując nawet kiedy, śniąc o rzeczach i wydarzeniach w rzeczywistości nie tak łatwych do osiągnięcia.

     Delikatne wibrowanie uporczywie łaskotało bok dziewczyny, nie zdającej sobie jeszcze sprawy, że to telefon nieprzerwanie dzwonił w kieszeni kurtki. Na twarzy Jacynty pojawił się rozkoszny uśmiech – nadal nieświadoma, że to komórka przyjemnie muskała biodro, dała się porwać realistycznemu wytworowi fazy REM. Za którymś razem dotarła do niej rzeczywistość, rozwiewająca grube obłoki snów, zrywająca kontakt z przyjemnym marzeniem rozgrywającym się w umyśle.
     Uniosła się gwałtownie i równie gorączkowo wyciągnęła telefon, mamrocząc do aparatu zaspanym nadal głosem niewyraźne słowo: słucham.
   - Widzę, że dzwonię nie w porę – odparł mężczyzna nader dobrze znany kobiecie, wywołujący fale sprzecznych emocji.
   - Nie, nie – zaprotestowała szybko, ale bez entuzjazmu, przecierając nerwowo ręką po czole. – Nawet dobrze, że postanowiłeś się odezwać, tak bym spała w nowym mieszkaniu do wieczora, a jeszcze tyle przede mną.
   - Ja właśnie w tej sprawie – oznajmił, co nie zdziwiło dziewczyny, mimo iż się rozstali przed paroma dniami. – Jeżeli potrzebujesz pomocy, to powiedz. Nie chcę, żebyś myślała sobie, że zostawię cię w takiej sytuacji ze względu na to, co między nami zaszło, co sam postanowiłem.
   - Wiesz przecież, że i ja zgodziłam się na rozstanie i przyjacielski układ, więc nie mam ci tego za złe – rzekła, wpatrując się w jeden punkt na ściennie, gdzie wspinała się gruba, błyszcząca mucha, starając się brzmieć wiarygodnie w tych słowach. – Jeszcze nie potrzebuję pomocy, ale to miłe, że pomyślałeś o tym. Na pewno skorzystam, być może już jutro. Prawdopodobnie na dziesiątą mam zamówioną firmę przewozową, dam ci jeszcze znać wieczorem.
   - Czekam na informację – powiedział i dodał na koniec  – do zobaczenia.
   - Na razie – odpowiedziała ściszonym głosem.
     Jeszcze nigdy nie czuła się tak samotnie, jak w tym momencie. Telefon mocno ściskała w dłoni ze złości i żalu. Utkwiona w martwym punkcie, nie widziała żadnej drogi wyjścia z matni napływających myśli – dobrych i złych. Czuła się utkwionym w klatce dzikim zwierzęciem, tęskniącym za wolnością, na której nigdy nie był. Tak ona teraz wzdychała za czymś, co powinno być jej obce. Za miłością, jaką sama przekreśliła.

***
     Nazajutrz odeszła brunetce ochota na widzenie się z Dallenem. Po nocy spędzonej w niemalże pustym mieszkaniu, szybko przyzwyczaiła się do panującej ciszy i osamotnienia, łagodnie zazębiających się nad nią podczas snu. To dziwne, jednak wystarczyło paręnaście godzin, aby zapomniała, jak rozmawiać z kimś normalnie w dość nienormalnej sytuacji. Zrozumiała, że nie potrafi udawać, grać dobrej miny do złej gry.
     Przez ostatnie pół roku zaciekle zabiegała o to, aby rozwiązać małżeństwo z mężczyzną. Poślubiła go lata temu, gdy miała zaledwie dziewiętnaście wiosen na karku, popchana przez szał młodzieńczej miłości do pochopnej decyzji. Wielokrotnie wmawiała sobie, że jest dobrze, że kocha go ponad życie, jednakże trzy lata bycia razem nie okazały się tak gorące, jak czas przed zawarciem małżeństwa. Nagle zaprzestała czuć do niego cokolwiek.
     Teraz nie była wszystkiego taka pewna. Niespodziewane słowa Dallena o rozwiązaniu związku, nie sprawiły radości ani nie przyniosły ulgi, wręcz przeciwnie - przyprawiły o uczucie ogromnego smutku i poczucia przegranej. Chciała tego, a jednak nie pragnęła, żeby on przestał kochać ją, co stało się zbyt szybko, jak dla dziewczyny. Nie rozumiała w zupełności swojego irracjonalnego postępowania.

     Jacynta zatrzymała się przed owalnym lustrem w przedpokoju i starannie, dużą szczotką, przeczesała zmierzwione od poduszki włosy. Ciepłe, piwne oczy zaznaczyła delikatnie koralowym cieniem. Podkręciła długie rzęsy, wywijając je silniej za zewnątrz powiek – nadając kuszący kształt i odrobinę kociego spojrzenia. Brwi przetarła mokrym palcem, aby przylegały bardziej do skóry, a usta rozświetliła błyszczykiem. Drobny nos i okrągławy podbródek oprószyła pudrem, mówiąc uparcie do siebie w myślach, że to nie dla Dallena poprawia poranne mankamenty urody. Owalna twarz rozpromieniała po drobnym zaznaczeniu kości i policzków różem, nieobecność jednak wciąż tkwiła.
     Opuszczając mieszkanie miała dziwne przeczucie, że ktoś obserwuje ją z ukrycia. Prosto z wnętrza salonu, czyjeś oczy wpatrywały się nieprzyjemnie w jej sylwetkę, ale nie dała się sprowokować szaleńczej wizji, w końcu wiedziała, że jest całkiem sama, ale czy był to powód do radości? Długo stała zwrócona twarz do drzwi, trzymając się kurczowo klamki, walcząc ze sobą zaciekle. Obrócić się czy wyjść? 
     Ostatecznie spojrzała za siebie, oplatając zdenerwowanym wzrokiem, część salonu widoczną z przedpokoju. Blade ściany i puste kąty rozwiały domysły o kimś przyczajonym za rogiem. Jedynie nagle poderwany z parapetu ptak, którego uchwyciła kątem oka, wezbrał w niej stosy różnorakich domysłów. Białe cielsko zwierzęcia szybowało w powietrzu, powoli znikając z zasięgu wzroku Jacynty, ale niepokój pozostał w dziewczynie.
  - Biała kawka… – mruknęła do siebie, szukając pośpiesznie jakiegoś błahego rozwiązania, dlaczego ptak ten przysiadł akurat u niej na parapecie. Chociaż nie wiedziała, czy nie był to zwykły gołąb, przeraziła się tym żywym symbolem. – Czysta, cicha i sprawiedliwa… nieomylna. Zwykła, po prostu zwykła kawka z przedmieścia, bez historii i znaczenia. Tak, bez znaczenia dla mnie.

***

     Na werandzie domu, znajdującego się po drugiej stronie miasta Ephedan, Dallen Groven przesiadywał na schodach, oczekując Jacynty. Obserwował żmudnie sznurek pracowników wynoszących kartony ze spakowanymi rzeczami byłej żony, raz po raz zerkając w obie strony ulicy.
     Brunetka zjawiła się zaraz po zniknięciu ekipy za drzwiami frontowymi. Dallen powstał z zajmowanego miejsca i wyszedł Jacyncie na spotkanie z posępną miną, która zazwyczaj gościła na jego twarzy. Nie oznaczała ona niezadowolenia, ależ skąd! Taka właśnie była specyfika jego urody – wiecznie niezadowolonego drania łamiącego serca, co nie pokrywało się z rzeczywistym charakterem Grovena.
     Dziewczyna czuła się nieswojo, speszona widokiem mężczyzny, ewidentnie unikała kontaktu wzrokowego. Tracąc z nim więź, utraciła również możliwość zgadywania, czy mina widoczna na twarzy, równała się emocjom wewnętrznym. Bała się, że grymas wyginający nieznacznie usta był w całości wynikiem pojawienia się jej tutaj.
    - Wybacz! – rzuciła donośnie, nieco zdyszana, uśmiechając się delikatnie w ramach przeprosin. - Straszne korki były w mieście.
     Niepewnie spojrzała w oczy Grovena, rozwiewając domysły o zakłopotaniu, w jakim niezaprzeczalnie była, dlatego nie chciała, żeby Dallen to zauważył. Błękitne spojrzenie chłopaka przesiąknięte tajemniczością, utkwiło na niej z przenikliwym wyrazem, odczytując z Argemosea jak z książki. Jasne włosy, chociaż nie były zbyt długie, nieznacznie przechylały się w stronę, w którą gnały podmuchy wiatru, smagające go po lewym policzku.
     Jacynta jeszcze raz, bezkarnie zlustrowała najdrobniejsze elementy twarzy Dallena od kwadratowo zarysowanej żuchwy po ściągnięte brwi i zmrużone oczy, chroniące się przed silnymi promieniami porannego słońca. Był przystojny, zapomniała o tym już dawno, a dziś jakby na nowo odkryła jego urodę. 
   - Twoje rzeczy są już prawie spakowane do samochodu – rzekł, odsuwając się na bok, torując dziewczynie drogę. – Chodź, wejdziemy do środka.
   - Dallen, mam do ciebie prośbę – zaczęła dość niepewnie, nie wiedząc, jak zapytać, a zdenerwowanie wyraziła przygryzieniem dolnej wargi. On wyśmienicie znał tę zagrywkę. - Pilnie wzywają mnie na wydział, nie jestem w stanie zająć się przeprowadzką, czy mógłbyś? – Zapytała, wystawiając dłoń, a w niej utkwione klucze.
   - Skoro oferowałem swoją pomoc, trudno żebym teraz odmówił – odpadł, zabierając przedmiot z drobnej dłoni dziewczyny, wzrokiem ponaglając dziewczynę do zdradzenia czasu swojego powrotu.
   - Nie wrócę późno, przynajmniej postaram się, aby to nie zajęło mi dużo czasu – oznajmiła, żegnając się z nim z uśmiechem wdzięczności na twarzy, szczerej wdzięczności.
     Jacynta odwróciła się szybko i pognała ulicą, z której przyszła. Miała mętlik w głowie i wyrzuty sumienia, że kolejny raz okłamała chłopaka, nadużywając dobrych chęci, z jakimi zawsze kierował się wobec niej Dallen. Pragnęła wyjawić mu całą prawdę, wszystko, co sprawiało, że zachowywała się dziwnie, nie mogła zrobić tego w tym momencie. Dzieliła ich zbyt duża różnica w myśleniu, bowiem on był człowiekiem, a ona, ona po prostu starała się nim być.

***

     Miasto Ephedan nie należało do drobnych, a swoje granice rozciągało daleko na wschód i północ. Obszerne lasy i rozbudowane centrum stanowiły dwie odrębności dla mieszkańców lubujących się w cichych, jak i głośnych miejscach. Liczne biurowce piętrzyły się wzwyż, będąc nowoczesnymi ucieleśnieniami dwudziestego pierwszego wieku, zaś stare kamienice oraz smutne, szare blokowiska prezentowały wytrwale ubiegły wiek, w sposób dość odległy estetyce.
     W południowej części Ephedan, gdzie granice wyznaczały rolnicze użytki, a symbol stanowił stary dębowy las, założony ponad dwieście lat temu, kwiaciarnia Lorinna zapraszała do wnętrza lekko otwartymi drzwiami, wabiąc zapachem świeżo zerwanych róż.
     Jacynta zajrzała ukradkiem do środka, wypatrując jakichś żywych dusz, ale pomieszczenia wypełniały wyłącznie różnobarwne kwiaty, spowite w ciepłym pasmie światła, wpadającego przez rozchylone nieznacznie żaluzje. Odetchnęła z ulgą, że przyszła w dobrym momencie. Wejście dziewczyny zdradził dzwoneczek, zawiązany na sznureczku tuż nad drzwiami, za którym chorobliwie nie przepadała, bowiem nigdy nie lubiła przyciągać na siebie wzroku innych, szczególnie jej – właścicielki kwiaciarni.
     Błękitnooka dziewczyna wyjrzała zza zaplecza z nadzieją, że to jakiś bogaty klient odprawiający huczne weselne. Niestety wzrok florystki nie wyraził zadowolenia, kiedy zlustrowała sylwetkę notorycznie zagubionej Argemosea i powróciła do swojej pracy przy komponowaniu bukietu, ewidentnie ignorując dziewczynę. To należało do rutyny w ich sporadycznych spotkaniach.
     Leokadia Chloserrata od wielu lat nie mogła przekonać się co do Jacynty. Nie wiedząc dlaczego, z jakichś bliskich sobie powodów, nienawidziła Argemosea i wylewała pełne jadu, zgorzkniałe wnętrze wprost na osobę brunetki. Nie starała się już nawet udawać, że jest między nimi dobrze, obchodziła się z nią jawnie jak z intruzem, z trudem wypełniając rolę tutora. Każda wizyta Argemosea przebiegała w chłodnej atmosferze, ograniczonej do najmniejszej ilości słów. Dialog między nimi był niepełny i bez porozumienia – nie tak miała wyglądać relacja uczeń-nauczyciel, żadna jednak nie mówiła tego nikomu.
     Dziewczyna, mimo iż miała prawie dwadzieścia osiem lat, wyglądała młodo, posiadając w swoich rysach coś charakterystycznego – element z dziecięcej niewinności. Czasem sama dwudziestotrzy letnia Jacynta wydawała się  nieco starsza i poważniejsza, choć niższa była od Chloserraty.
     Burza rudych włosów Leokadii była pofalowana, trochę spuszona, ale układała się ładnie na nieco kościstych barkach. Jasne oczy balansujące między bardzo bladym błękitem a szarością często peszyły ludzi swoim wnikliwym wyrazem. Piegi zaś pokrywały większość policzków i zgrabnego nosa zadartego lekko ku górze, a cały ten obraz zamknięty był w trójkątnej twarzy o delikatnie zarysowanym, szpiczastym podbródku.
     Jacynta w bezsłownym oczekiwaniu stukała palcami po blacie lady, gdzie stała kasa i porcelanowe figurki pasterzy i pasterek. Z radia sączyła się cicha melodia jakiejś starej piosenki, a z zewnątrz dochodziły szumy miejskiego życia. Leokadia wyszła z zaplecza, dzierżąc w dłoniach piękny różany bukiet ze wstążkami zaciśniętymi silnie wokół łodyg i delikatnie włożyła go do podłużnego wazonu.
   - A ciebie co znowu tutaj sprowadza? – Zwróciła się niechętnie do brunetki, dopieszczając bukiet ostatnimi poprawkami.
   - Umawiałyśmy się, że dziś dasz mi kolejną buteleczkę trunku – wyjaśniła z wyraźnym poirytowaniem w głosie.
   - To co się z tamtą stało? – Leokadia ciągnęła dalej swoją gierkę, czepiając niezwykłą satysfakcję z podburzania dziewczyny do krzyku.
   - Żartujesz sobie? – Oburzyła się, wiedząc, że już wystarczająco czasu straciła na humory Chloserraty, kiedy w domu czekały ją kartony do rozpakowania i Dallen zapewne znudzony oczekiwaniem. - Skończyła się, nie zadbałaś poprzednim razem o ilość…
   - Faktycznie potrzebna – mruknęła, spoglądając pospiesznie na dziewczynę. Oczy Jacynty zaczynały odbiegać od ludzkich standardów, tęczówki powoli wracały do swojej normalnej wielkości, zajmując większość białej części oka.

     Rudowłosa kobieta w milczeniu udała się na zaplecze, przeszukując uparcie kieszenie bordowej bluzki i kremowych spodni, niemile wyrażając się o Jacyncie, szepcząc do siebie pod nosem. Zatrzymała się przed starymi, lekko obskurnymi drzwiami ze spróchniałego drewna, na których widniały ślady wieloletniego użytkowania. Złotym kluczem, wydartym z ciasnych biodrówek, otworzyła opornie chodzący zamek i zaszyła się we wnętrzu niewielkiej komórki.
     Mała chemiczna pracowania stanowiła jej miejsce pracy, gdzie jako tutor Jacynty, przygotowywała dla niej wspomagacze ludzkiego wyglądu. Kolby, zlewki i probówki poustawiane były na rzeźbionej półeczce, obok wagi i statywu, pod którym mieścił się palnik. Ręka sięgnęła daleko poza stolik, do szafki zawieszonej na ścianie i wyjąwszy  z ciemnego wnętrza matulką buteleczkę o barwie intensywnego fioletu, podrzuciła ją energicznie do góry.
     Powróciła do dziewczyny, nie racząc jej żadnym słowem ani spojrzeniem. Cisnęła tylko w jej kierunku przedmiot, o który się upominała, w duchu błagając, aby ślamazarnie upuściła przyrządzany od tygodnia lek na człowieczy wygląd oczu. Trunek z wilczych jagód szczęśliwie został złapany przez Jacyntę, na przekór i złość Chloserracie, ukrywającej grymas złości za bukietem kwiatów.
     Atropina zawarta w pokrzyku miała to do siebie, że u ludzi wywoływała efekt rozkurczający, dlatego ochoczo wykorzystywana była od wieków do powiększania źrenic. Dla osób pokroju Jacynty i Leokadii działała wprost odwrotnie, powodując obkurczenie nie tylko czarnej części oka, również cała tęczówka zmniejszała swój kształt, upodobniając się lepiej do wyglądu ludzkiego spojrzenia. Wówczas niezdolne do odróżnienia od człowieka, mogły się wtapiać w zadufane społeczeństwo. Bez obaw, że ktoś wytknie je palcem.
     Kobieta obadała wzrokiem buteleczkę, zwracając się do Chloserraty:
   - Zmywacz do paznokci? – powiedziała Argemosea z zapytaniem pobrzmiewającym w głosie, kiedy kolejny raz została zaskoczona tym, do czego rudowłosa przelała wywar.
   - Wybacz, ale nie miałam lepszej buteleczki – wzruszyła ramionami, posyłając słodki, ironiczny uśmiech. Jakby tylko mogła, dodałaby: udław się tym acetonem, ale powstrzymała silną chęć pogrążenia brunetki. – Coś jeszcze? Jeżeli nie, to możemy się  już pożegnać.
   - Tak, mam jeszcze jedną sprawę – oznajmiła z radością, że ostatnie słowo nie należało dziś do Leokadii, a do niej. – Potrzebuję, abyś umówiła mnie na wizytę u luminarza Blannchorda Uriotica.
   - W celu? – Leokadia była wyraźnie zdziwiona, a ciekawość, jaka w niej wezbrała, sprawiła, że hipnotycznie wpatrywała się w brunetkę, licząc na owocną odpowiedź.
   - Chcę mieć dostęp do ksiąg z działu pochodzenia i genealogii konwergeneratów – wyjaśniła krótko, nie zagłębiając się w istotę swojego planu.
   -  Ha! – ryknęła śmiechem Chloserrata. – Uczona się znalazła! No dobrze, ja zapytać zawsze mogę.
   - Dziękuję – odburknęła Argemosea, nadając temu słowu charakter negatywny i mało grzecznościowy.

***

     Na pustym korytarzu prowadzącym do nowo zakupionego mieszkania, Jacynta badawczo spojrzała we własne oczy, przeglądając się w niewielkim lusterku. Trochę nienaturalne – pomyślała, marszcząc czoło ze zmartwienia. Z trudem wygrzebała z torebki szklaną buteleczkę po zmywaczu do paznokci. Odkręciła zakrętkę kilkoma ruchami palców i nakropiła na opuszek trunku z wilczych jagód.
     Intensywny zapach rozszedł się po korytarzu, zawodząc zmysły swoim słodko-kwaśnym odorem, osiadającym się daleko na krańcu języka i materializującym w odpychający smak. Zignorowała odruchy wymiotne i starannie wsmarowała krople cieczy w kąciki, pozwalając atropinie dostać się do wnętrza oka.
     Kiedy weszła do mieszkania minęły równo dwie godziny odkąd jej nie było. W przedpokoju i większej części salonu ustawiono pudła z dorobkiem życia Argemosea i przeszedł dziewczynę strach na myśl, że czekają ją długie chwile rozpakowywania. Z naprzeciwka, pokoju gościnnego, wyłoniła się sylwetka Dallena. Nie wyrażał żadnych emocji - ani złości, ani zniecierpliwienia, po prostu podszedł do Jacynty i przekazał jej klucz, który otrzymał w ramach opieki nad przeprowadzką.
     Była wdzięczna, co wyrażał wzrok Argemosea, z uśmiechem odebrała przedmiot, odkładając na wieszak torebkę.
   - Chciałabym cię jakoś ugościć, w końcu tyle czekałeś, ale tak się śpieszyłam, że zapomniałam o wszystkim, co miałam zrobić – wypowiedziała szybko słowa, zrzucając z nóg buty i kładąc je na miejscu, które umyśliła sobie jako chwilowy schowek na nie.
   - Bez znaczenia – rzucił, opierając się o ścianę. Mimowolnie spojrzał na zegarek, pokazujący godzinę trzynastą, a przez twarz przemknął mu wyraz niezadowolenia, jakby nagle zdał sobie sprawę, że przez oczekiwanie na dziewczynę, spóźni się do wykonania jakiejś ważnej czynności. – Ja i tak muszę już iść.
   - Dobrze – mruknęła nieco speszona, ukrywając rumieńce na twarzy, ze wstydu, że mogła pomyśleć o pozostaniu Dallena w jej progach na dłuższą chwilę, przecież już nie byli razem. – Spędziłeś tutaj już wystarczająco dużo czasu.
     Groven opuścił mieszkanie, żegnając się nadzwyczaj chłodno z brunetką. Argemosea pogrążyła się w żmudnym rozmyślaniu, analizując ostatnie wydarzenia. Przez moment poczuła się jakby była zazdrosna, ale pragnienie poznania prawdy było silniejsze od wstydliwego uczucia. Nie mogła zaprzeczyć, chłopak wciąż dla niej coś znaczył.
     Do głowy wpadła jej myśl, dość ostra w swoim wyrazie i nie przynosząca ulgi, że Dallen oferował pomoc nie ze względu na troskę o nią, a chęć wyzbycia się jej z domu jak najprędzej. To miało swój sens i z każdym bezsilnym westchnieniem, utwierdzała się w tym, co sama sobie wmówiła.

     Leżała na łóżku w sypialni, przewracając telefonem w dłoniach, gryząc się i trapiąc, będąc rozdartą między dwiema decyzjami. Wezbrała w niej silna potrzeba zadzwonienia do niej – tej, z którą na razie rozmawiać nie mogła, z którą nie widziała się od dawna, o którą martwiła się szczerze, za którą najzwyczajniej tęskniła.
      Chciała usłyszeć jej głos i słowa łagodnie wpływające na umysł, uciszające łomot agresywnych myśli. Pragnęła porozmawiać z nią o tych nader ludzkich życiowych dramatach i jej historii ze świata napawającego Jacyntę przerażeniem. Liczyła na pomoc kobiety w sprawie relacji z Dallenem, tak niekorzystnie na nią wpływającej, rujnującej sprawnie działająca koegzystencję z człowiekiem. Ona zawsze umiała wydusić z siebie dobrą radę, a teraz jej po prostu nie było u boku Argemosea. Kolejny raz silne poczucie samotności rozlało się nieprzyjemnym ciepłem po sercu.
     Z adrenaliną buzującą w żyłach wybrała numer podpisany imieniem Eutropia. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, lekkomyślnie wybrała zieloną słuchawkę. Przycisnąwszy głośnik do ucha, oczekiwała z przejęciem na twarzy głosu znanej jej dziewczyny. Przez dłuższy czas dudnił jedynie sygnał łączenia i nic nie wskazywało, żeby ktoś raczył odebrać. Odłożyła telefon na bok, wyssana z bojowego nastawienia. Teraz dotarła do niej głupota, którą uczyniła. Czy to była dobra decyzja? Nie powinnam, ale kto będzie wiedział, że dzwoniłam? Nikt?
     Jacynta pozwoliła, aby łzy prawdziwej słabości spłynęły po napiętych policzkach. Powoli przygotowywała się do uznania, że przed przeszłością nie da się ukryć. Wiedziała, że kolejna przeprowadzka nic nie zmieni, bowiem ten błąd, który uczyniła, nie dał się wymazać od tak z pamięci tych bardzo pamiętliwych. Brak wiadomości od Eutropii pogrzebał w niej ostatnie nadzieje, jakie jeszcze miała przed miesiącem. Ogromna radość tańcząca w niej o poranku, prysnęła teraz niczym bańka mydlana, pozostawiając ślady pustych marzeń. Straciła już tak wiele.

***

     Tak trudno jest być człowiekiem i mieć normalne życie? Nie, to niekoniecznie musi być naznaczone jakimś brzemieniem, no chyba że jesteś mało ludzkiej postaci.  Niby człowiek, a jednak coś innego w tej twarzy, te tęczówki zbyt duże, spojrzenie niepokojące, czasem uszy zdeformowane, szpiczasto zakończone. Mogą kły być długie albo całkowitych ich brak, paznokcie jak pazury bądź ogon lub jego szczątkowy zarys. Czasami sierść jak u dzikiego zwierza, a nawet pióra i rogowe wyrostki, jakby śmiercionośne kolce. To przecież tak mało ludzkie.
     Jedyną rzeczą jaka sprawiła, że spomiędzy mieszaniny deformacji przemawiała ludzka sylwetka była konwergencja w ewolucji. Konwergeneraci, tak okrzyknęli nas nasi przodkowie, zgłębiający plastykę ciał, wykraczających poza znane mechanizmy fizjologii. Byliśmy o wiele bardziej przystosowaniu do warunków środowiska niż człowiek, ale to on w zatrważającym tempie opanował świat. To sprawiło, że my; trochę zwierzęta, trochę ludzie nie zdołaliśmy osiągnąć tego, co oni.
     Naszą bronią był rozum – nadzwyczaj dobrze rozwinięty mózg dał nam przewagę, dzięki której osiągnęliśmy coś, o czym człowiek nie miał pojęcia. Wtopiliśmy się w tłum ludzkości, dzięki nauce o naszych organizmach. Zdobyliśmy kontrolę nad konwergencją poprzez wyselekcjonowanie substancji korzystnie na to wpływających.
     Niektórzy nas wybrali jednak życie w ciszy z dala od ludzkiego zgiełku, pragnąc pozostać pod postacią, jaką się urodzili. Stworzyły się konwergenckie cywilizacje nierozumnych istot rządzonych przez światłe osoby. Taki system pozwolił na stłumienie buntów i niepotrzebnych konfliktów, kiedy ci, co byli dumni ze swojego pochodzenia, siłą chcieli wtargnąć do świata człowieka, żeby się wyrwać spod ograniczeń. A tym wielkim, stojących na najwyższych szczeblach władzy, nie o to chodziło, by szumie ogłaszać kim są. Chcieli to zrobić po cichu, po kryjomu, jak prawdziwy, wybitny morderca. 
     Hurtowo powstawały głupie populacje robotników, którzy mieli pracować na arystokrację. Do tego dążyli władcy sprawujący opiekę nad miastami, wsiami czy wioskami konwergeneratów. Mieszkańcy byli zmuszani do częstego uczłowieczania, w końcu zapomnieli, że chcieli być sobą. Ustalono im głupie święta, które celebrowano.. Tak działała sprytna propaganda Zarządu.

Sesja 11
Helena Dunley, szpital psychiatryczny Rohhford

4 komentarze:

  1. Witaj!
    Twoje opowiadanie zdecydowanie jest na wysokim poziomie, gdy przyrównuję je do innych opowiadań, które miałam okazję czytać na blogach. Historia jest oryginalna, masz własny, ciekawy styl pisania. Świetny pomysł z tymi istotami, które ewoluowały w inny sposób niż ludzie. Niestety akcja toczy się dość wolno, lecz to zrozumiałe na początku opowiadania.
    Mogłabyś mnie informować o nowych rozdziałach?
    http://www.improbuslamiaest.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogólnie pierwsze części będą statyczne - takie wprowadzenie czytelników i samej bohaterki do cyklu wydarzeń, jakie będą miały miejsce później. Potem historia nabierze tępa i wigoru, póki co musi troszkę poraczkować.
      Dziękuję za opinię ;)
      Tak, mogę informować.

      Usuń
  2. "Uniosła się gwałtowi i równie gorączkowo wyciągnęła telefon, mamrotając do aparatu zaspanym nadal głosem niewyraźne słowo: słucham." Powinno być gwałtownie. I nie jestem pewna, czy mamrotając jest odpowiednie. A nie mamrocząc? Nie wiem. :P
    "...wiecznie niezadowolonego drań łamiącego serca, co nie pokrywało się z rzeczywistym charakterem Grovena." - drania
    "Tracą z nim więź, utraciła również możliwość zgadywania czy mina widoczna na twarzy równała się emocjom wewnętrznym." - Tracąc
    " Błękitnooka dziewczyna wyjrzała za zaplecza z nadzieją, że to jakiś bogaty klient odprawiający huczne weselne." - zza

    O Boże! Co ty ze mną robisz! Pisz koniecznie następny rozdział! Kim są te istoty? O jaa... Życzę weny i pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najwidoczniej musiałam być nieźle głodna. Oczywiście dziękuję za wytknięcie tych błędów. Niby przeglądałam rozdział, a jednak. Po prostu chyba znam go już na pamięć ;)
      Tak, zdecydowanie to powinna być ta wersja tego słowa.

      Usuń