7 sierpnia 2014

Rozdział III



Tajemnica białych piór
 
     Niewielki dom stał niemalże pusty z paroma elementami, których nie warto było brać ze sobą. Przez okna wpadało intensywne słoneczne światło pochłonięte w całości przez ogołocone z mebli białe ściany, rozświetlając w pełni pozbawiony wyposażenia pokój. Przy frontowych drzwiach stało kilka kartonów gotowych do wywiezienia w daleką podróż, a stare radio postawione na kuchennym blacie, pozostać miało tutaj, służąc nowym właścicielom.
     Ciemnowłosa dziewczyna chodziła nerwowo po salonie, mrucząc ciągle pod nosem słowo „nie”. Odkąd usłyszała o zamiarach Eutropii, nie mogła się pozbierać ani wybaczyć dziewczynie, że postanowiła wrócić do ciemnej wioski. Nigdy nie sądziła, że nastąpi taki dzień, że umysł blondynki w końcu pęknie, wylewając na zewnątrz wszystkie słabości. Jacynta uważała, że Eutropia jest silną i odpowiedzialną osobą, od której zwykła brać przykład. Niestety teraz często zwracała się do niej obraźliwym wyrażeniem tchórz, mając nadzieję, że dziewczyna opamięta się i pojmie swoją głupotę, jaką zamierzała uczynić. Nic jednak nie skutkowało.
     Eutropia nie zrażała się krytyką słyszaną od bratniej duszy. Starała się zrozumieć jej punkt widzenia i złość nią kierującą, dlatego nie próbowała w żaden sposób przekonywać Argemosea do swojej decyzji. Tłumaczyła się pobieżnie i zdawkowo ze szczerą chęcią w prawdzie, przecząc, że to strach spowodował u niej to lekkomyślne, w mniemaniu Jacynty, zachowanie.
   - Nie jestem tchórzem – zaprzeczyła ponownie Eutropia, spinając w kucyka jasne włosy. Prawie czarnej barwy oczy zatrzymały się na sylwetce Jacynty, pesząc ją wyraźnie. – Nie czuję się także bohaterem. Musisz pogodzić się z tym co postanowiłam. Nie szukaj w tym złych stron, a ja ci nie pokażę dobrych, bo ta decyzja nie jest ani taka, ani taka.  
   - Masz rację! – Uniosła nieznacznie ton, unikając spojrzenia blondynki. Gotowało się w niej od gniewu, w takim stopniu, że o mało nie uroniła łez, taką czuła bezsilność. – To co zamierzasz zrobić jest po prostu głupie! Dlaczego myślisz, że ci wybaczą? Dlaczego nie pojmiesz tego, że to obróci się przeciwko nam wszystkim?
   - Zbyt pesymistyczną masz wizję – powiedziała łagodnym głosem, w który czaił się optymizm, bo tak właśnie optymistycznie patrzyła w swoją przyszłość. To nie może pójść źle – brzęczało w myślach dziewczyny.
   - Jeżeli pesymizmem nazywasz zdrowy rozsądek, to tak, jestem wielką pesymistką! – Ironiczny ton Jacynty, otarł się nieprzyjemnie o zmysły Eutropii. Nastała bardzo napięta i przesycona nerwami chwila.
   - Przestań – powiedziała obojętnie, jakby coraz mniej zadowolona z przebiegu rozmowy i kolejnych prób przetłumaczenia brunetce, że to jest jej świadoma decyzja.
   - Mam wrażenie jakbyś nie wiedziała czym są ciemne wioski – mruknęła Jacynta pozbawiona sił do dalszej sprzeczki. Przegrała i zamierzała właśnie się poddać, bo któż mógł brać pod uwagę jej zdanie?
   - Świetnie zdaję sobie sprawę! – Uniosła głos po raz pierwszy, od tak dawna. Eutropia, ta zawsze opanowana i zważająca na słowa, wybuchła nagle i równie szybko stonowała swój głos. - Od dawna zbierałam się do tej decyzji. Ona nie jest podjęta od tak! Zawiązałam sojusze, mam do kogo się udać, nie będę w tym sama, to jest przemyślany plan.
   - Za to ja pozostanę całkiem sama w tym wszystkim…

***
     Jacynta ostatnimi czasy nie oddawała się niczemu, jak tylko czytaniu wypożyczonych ksiąg, zaszyta w nowym mieszkaniu nadal nieumeblowanym. Trzy czarne masywne skrzynie zalegały w salonie, wciąż pozostawionym w nieładzie; z jedną sofą pośrodku i stolikiem przesuniętym pod okno. Książki pootwierane na odpowiednich stronach leżały wokół siedzącej na ziemi Jacynty zerkającej, co jakiś czas do ich treści i mówiącej coś do siebie pod nosem. Nad jedną z ksiąg zawisła na dłużej, palcem sunąc po gładkiej, lekko pożółkłej kartce, wzrokiem chłonąc słowa, powtarzając niektóre kilkakrotnie w obawie przed zapomnieniem.
     Była to Anatomia porównawcza gencjan i człowieka autora Murta Blarina, a strony, którymi szczególnie się zainteresowała, przedstawiały dwie czaszki; jedną ludzką, drugą wręcz identyczną, lecz należącą do konwergena. Wydawały się nie różnić niczym nawet najdrobniejszą kostką czy wyrostkiem ani szwem, jak się zdawało na początku dziewczynie. Te mylne stwierdzenie towarzyszyło latami wielu badaczom, wielu ludziom, którzy nawet nie zdawali sobie sprawy, co trzymali w dłoniach, błędnie identyfikując je, jako szczątki własnego gatunku.
     Natura zdołała uczynić niezwykły cud, zjednując sobie dwa niespokrewnione gatunki w sposób bliski perfekcji. Bliski, bowiem istniały elementy przeczące, że oto dwie czaszki należały wspólnie do homo sapiens.   
     Dziewczyna zatrzymała palec na zdjęciu szwu jarzmowo-szczękowego, przyglądając się uważnie rycinom ukazującymi jedne z ważniejszych różnic w szkielecie. U gencjan szew miał postać silnie zygzakowatą, jak zachodząca na siebie listwa i koło zębate, przerywane prostymi zrostami kości, tworzącymi charakterystyczną przeplatankę linii i zakrzywień. Element ten, widoczny tylko pod dużym powiększeniem, zazwyczaj umykał uwadze nawet sokolookim konwergenom. Z reguły niewprawnemu człowieczemu spojrzeniu ta różnica zwykle nie rzucała się na pierwszy plan, stąd często uznawali czaszki gencjan za ludzkie, stąd także sekret istnienia konwergenów, wciąż pozostawał nieodkryty.
     Sama Jacynta nie wiedziała, że poprzez drobne, mało warte mankamenty w budowie z pozoru identycznych czaszek, dochodziło do bezdyskusyjnego rozdzielenia dwóch istot na odrębne rzędy. Osobiście nie przejęłaby się tą subtelną różnicą czy jest to zygzak, czy zwykła linia, a jednak stanowiła ona ważny element klasyfikacji. Określała ich przynależność do dziwnych stworzeń.
     Argemosea pojęła w tym momencie znacznie wyraźniej fenomen konwergencji. Zdołała unaocznić sobie, jak ewolucja uczyniła niezwykle znaczący postęp, w przybliżaniu gencjan do ludzkiej sylwetki, że na pierwszy rzut oka wszystko, co wewnątrz ciała zdawało się być takie samo. Jedynie zewnętrzne cechy różniły się wyraźnie. Zbyt wyraźnie, to nie sprzyjało pojednaniu dwóch podobnych, a jednak całkiem innym istot. Gdyby nie deformacje ciała, stanowili by jedność w świecie. Jednakże po śmierci, kiedy kości pozbawione są pokrywy skóry oraz mięśni - gencjan i człowieka z trudem można było odróżnić.
     Brunetka nigdy nie przykuwała większej uwagi do tego, czy łączy ją coś więcej z ludzkością, czy oprócz konwergencji istniał, jakiś zalążek prowadzący ją w stronę homo sapiens. Nie zastanawiała się z prostej przyczyny odwiecznej nagonki, że jest inna. Czuła się na co dzień mało człowieczym stworzeniem bez względu na to, jak jej ciało prezentowało się pozbawione gencjańskich cech nadal nim była.
     Ewolucja popchała te dwie istoty w niemalże równolegle biegnącej drodze życia, konwergencja zbliżyła jeszcze silniej. Czy to jednak przemawiało za tym, by uznała się za ludzką istotę? Prawie, że identycznie, dwa niespokrewnione byty. Prawie, a to nie uczyni mnie w pełni człowiekiem.

     Przerzuciła wzrok na kolejna księgę, tę, którą oznaczono trzema czerwonymi wstęgami, co sugerowało, że treści w niej zawarte były obraźliwe, niedorzeczne i zaliczały się pod fikcję stworzoną całkowicie przez autora. Zatuszowana trzykrotnie.  
     Zabrała się za czytanie, pochłaniając całkowicie w masie słów i znaczeń. Oderwało to ją zupełnie od zamartwiania się o los innych, ale miewała liczne przebłyski winy, kiedy sumienie budziło się nagle i odkopywało ukryte głęboko wewnątrz uczucia. Czuła obrzydzenie do siebie i odrazę za kłamstwa, jakimi karmiła najbliższych, za niemoc w sytuacji, od której zależało życie, za swoją słabość w tym wszystkim i bezsilność wobec niegodziwego losu.
     Westchnęła, przymykając na moment oczy, by kolejny raz przełknąć palącą gorycz. Z ogromną trudnością przychodziło dziewczynie pogodzić się z porażką, co czyniła wolno, poprzedzając ostateczną decyzję wieloma przemyśleniami. W tym momencie nie miała nawet nad czym myśleć, po prostu sytuacja była niemożliwa do opanowania. Nie dałaby rady przekonać Eutropii, żeby nie szła do ciemnej wioski, nie wypłynęłaby na nią żadnym najbardziej doniosłym słowem. Jednak wciąż miała w sobie przeczucie, że nie zrobiła wystarczająco, by zatrzymać kobietę. Czy zatem uczyniła coś źle? Nie, lecz to nie odbudowało jej podupadłej wartości.
     Przetarła oczy. Tekst zaczynał zlewać się w jeden niewyraźny czarny ślak, który z trudem identyfikowała jako słowa. Przerzuciła kartkę, gdzie już czekał na nią rozdział czwarty: Traktat o pochodzeniu z 1963 roku.
     Według wyników badań prowadzonych przez zespół dr Lerisna jasno wynika, że najbliższe pokrewieństwo gencjanie wykazują w stosunku do chiroptera. Z tą tezą nie chcą się zgodzić członkowie różnych organizacji (jedną z nich jest słynna Antyteza), jak i zarząd, uważający, że Konwergeneraci mają swoje unikalne pochodzenie od nieodkrytego jeszcze przodka. Z ich rozmyślań łatwo można odczytać, że uważają jakoby to konwergencja spowodowała ukrycie prawdziwego pochodzenia, a próby narzucenia tego toku rozumowania spowodowały podniesienie się licznych głosów niezadowolenia wśród podatnych na sugestie mieszkańców  frakcji, którzy uznali, że to zarząd głosi prawdę. Niestety badania popadły w niełaskę. Gencjanie uznali je za wielce krzywdzące i stawiające ich daleko za człowiekiem.
     Ciężko jest jednak zaprzeczyć tak licznym obserwacjom. Zaczynając już od rozwoju zarodka, w którym to aż dwukrotnie przewijają się formy bardzo podobne do rozwijających się nietoperzy, kończąc na zdolnościach identycznych do echolokacji. Istnieje również wiele przypadków gencjan z błonami między palcami, jednakże nie jest to dowód silnie potwierdzający pochodzenie, ponieważ u ludzi także obserwuje się takie przypadki, co nie przemawia za słusznością tezy. Ogony, wyrostki, skórne naroślą, czy modyfikacje uszu i nosa, tak charakterystyczne wyglądem dla chiroptera, nie wystarczającym na to dowodem.
     Nawet takie elementy jak powiększony ślimak czy wyrostek na młoteczku w uchu, co jest przystosowaniem nietoperzy do echolokacji, także występującym i naszego gatunku nie zdołało przekonać ani Zarządu, ani Antytezy.
     Dzisiaj wiemy, że teoria sprzed ponad dwudziestu lat, okazała się prawdziwa. Badania molekularne dowiodły temu, ale nie spotkało się to zachwytem ze strony gencjan. Nadal, to co już zostało potwierdzone w najbardziej wiarygodny z możliwych sposobów, jest uznawane za głoszenie fikcji, jak Zarząd lubił określać wszystkie nie wychodzące spod ich rąk badania.

     Zabrzmiał dźwięk otwieranych zamków skrzyni, tej stojącej naprzeciwko Jacynty i masywne wieko przetoczyło się na druga stronę, zahaczając o niewielki stolik. Argemosea po skończeniu fragmentu Cyklu badań nad pochodzeniem, postanowiła bliżej zaznajomić się ze wspomnianymi w traktacie podobieństwami w rozwoju gencjan i nietoperzy.
     Wydobyła ze środka niewielki słój o żółtawo zabarwionej cieczy, w której zanurzone zostało stworzenie, jakby półczłowiek i pół zwierz. Wydłużony, mały pyszczek przywodził na myśl owocożernego nietoperza, jednakże drobne uszka ustawione po bokach głowy burzyły to wyobrażenie, sugerując że ta cześć głowy należy bardziej do człowieka. Długi, cienki ogon, owijał się koło łapy na pozór zwierzęcej, a zgięte rączki przywarte były do klatki piersiowej ewidentnie o człowieczym zarysie.
     Wodziła wzrokiem po martwym organizmie, skupiając największą swoją uwagę na elementach pośrednich między ludzką postacią a zwierzęcą. Całkowicie poświęcona uwaga, oderwała ją skutecznie od rzeczywistości i energiczne pukanie do drzwi, jakie rozległo się niespodziewanie, z powrotem wróciło ją na ziemię w dość mało delikatny sposób. Dźwięki, które dla otępiałego umysłu zabrzmiały niczym dudnienie ciężkich dzwonów, ponownie rozeszły się po mieszkaniu, a dziewczyna z trudem utrzymała słój, gdy zaskoczenie przerodziło się w niekontrolowany skurcz mięśni.
     Odetchnęła z ulgą, ściskając nieprzerwanie w dłoniach przedmiot, otrzymany w zamian za zaufanie, którym ją darzono. Zbicie go nie stawiłoby Jacynty w dobrym świetle, toteż bez dalszych rozmyślań nad tym, jak dobrze, że go wciąż trzyma, schowała słój do wnętrza skrzyni zamykając wieko. Zerknąwszy jeszcze za siebie czy zostawiła wszystko w należytym porządku, kryjąc dobrze tajemnice, podeszła do drzwi.
     Nie małe było zdziwienie Argemosea po ujrzeniu w progu Dellana, starała się jednak ukryć to, przybierając obojętną postawę. Nie wiedziała czy wyszedł jej ten zabieg, czy wyglądało to po prostu komicznie, nie przejmowała się tym, gdy w głębi siebie czuła, że jedno z tych najmniejszych, najskrytszych marzeń, o jakich bała się myśleć, spełniło się tak szybko.  
   - Co sprawiło, że tutaj zawitałeś? – Zapytała modelując głos, by nie zdradzał obudzonych w niej uczuć. Brzmiał normalnie, a nawet mogła pokusić się o stwierdzenie, że czuć w nim było odrobinę  obojętności. Tak, do tego dążyła, żeby w końcu zapanować nad kłopoczącymi myślami.
   - Jeszcze jedna twoja rzecz była u mnie – powiedział, podtykając dziewczynie pod nos dużą, białą, wypchaną nieznaną mu zawartością kopertę. – Byłem akurat... w pobliżu, postanowiłem więc przynieść ci to osobiście.  
   - To miłe, ale nie musiałeś – wydusiła z siebie dalej grając obojętność. Tym razem nie wyszło jej to za dobrze, dlatego bez opamiętania rzuciła. – Może wejdziesz? Jeszcze nie odwdzięczyłam się za pomoc przy przeprowadzce.
     Dallen skorzystał z zaproszenia, co trochę wybiło z rytmu dziewczynę. Sądziła, a nawet przekonana była, że odmówi, jak zwykle to robił od czasu rozwiązania małżeństwa. Chłopak zaskoczył jednak tym razem dziewczynę na tyle, że przez całe spotkanie czuła dziwną niezręczność i z trudem znosiła jego obecność.

***
     Jacynta została zmuszona przebywać częściej w domu, chociaż czuła się w nim jak uwięziony ptak potrzebujący dużej swobody i nieograniczonej wolności. Odkąd Chloserrata postanowiła wyjechać na jakiś czas, niewielka buteleczka trunku skończyła się, a tęczówki powróciły do swojego kształtu, którego nie chciała ukazywać innym – ludziom nie rozumiejącym, że oprócz nich istniał ktoś pokrewny ich gatunkowi.
     Kolejnego dnia, po licznych telefonach do tutorki, postanowiła zawitać w okolicach kwiaciarni, aby upewnić się, że kobiety faktycznie nie ma. Znała na tyle Leokadię, by móc sądzić, że specjalnie ignoruje próby skontaktowania się z nią, co pasowałoby do trudnego charakteru rudowłosej. Przypomniała sobie, bowiem jak pewnego razu przez tydzień Leokadia ukrywała się wśród kwiatów w swojej kwiaciarni, udając, że nie ma jej w mieście. Tylko wtedy odbierała telefony, ale pośpiesznie zbywała Argemosea słowami: nie ma mnie, nie teraz, jak przyjadę.
     Potrzebowała również chwili dla siebie na świeżym powietrzu. Same okna otwarte na oścież nie dawały tego, co bycie pod ciepłymi promieniami wysoko zawieszonego słońca; grzejącymi twarz, muskaną dodatkowo lekkim wiatrem, a za tym naprawdę przepadała i tęskniła szczerze.
     Dla ukrycia swojej tajemnicy w postaci dziwnych oczu założyła ciemne okulary doskonalone maskujące ten niechciany mankament. Włosy upięła w wygodnego koka, zabezpieczając się tym samym przed dyskomfortem, ponieważ nienawidziła, kiedy ocierały się jej o szyje i przyprawiały o kolejne fale ciepła rozchodzące się wzdłuż ciała. Wystarczyło Jacyncie to, że ten dzień był wyjątkowo upalny, nie potrzebowała dodatkowych okryć wzmagających to męczące uczucie przegrzania, w jakie od jakiegoś czasu jej towarzyszyło.
     Lekki strój, adekwatny do temperatury, wydawał się w tym momencie dość ciężkim i niepotrzebnym elementem, przylegającym uparcie do ciała, ale wyjście na zewnątrz kamienicy utwierdziło ją, że nie jest tak źle, jak to się w mieszkaniu wydawało. Ruszyła zatem w znaną sobie stronę.

     Stała przed kwiaciarnią z twarzą niemalże przytwierdzoną do szyby sklepowej wystawy, próbując wzrokiem uchwycić jakiś ruch wewnątrz, jakiejś  krzątające się osoby, o ile ktoś faktycznie się tam skrywał. Przez dłuższy czas nic nie rzuciło się w oczy brunetce, oprócz tuzina zwiędłych róż i paru uschniętych doniczkowych kwiatów o szerokich zbrązowiałych już liściach. Trochę rozczarowana odeszła parę kroków, zastanawiając się, co ze sobą zrobić. Wówczas wpadła na pomysł wykorzystania pewnej swojej cechy, cechy własnego gatunku, która dawno popadła w niepamięć, kiedy nie miała potrzeby z niej korzystać.
     Rozejrzała się po fundamentach, szukając szpary bądź innego ubytku w budynku, przez który miałabym jakiś nikły kontakt ze środkiem. Dopiero na tyłach znalazła małe okienko obok wyjścia z zaplecza zasłoniętego kratą. Stare i spróchniałe ledwo się domykało, toteż duża przestrzeń widniała tam aż czuć było zapach mieszanki kwiatów i ziemi oraz pozostałości oparów po sporządzaniu trunku z wilczych jagód. 
     Tyle wystarczyło Jacyncie, aby mogła skorzystać ze swoich nieludzkich umiejętności. Przysunęła zatem skrzynkę leżącą nieopodal i delikatnie się na nią wspięła, stając butami na krawędziach przedmiotu w obawie przez zapadnięciem się środka. Była teraz blisko szpary i z łatwością przyszło dziewczynie skorzystać z echolokacji. Nigdy do perfekcji nie osiągnęła tej sztuki, ale w małych pomieszczeniach działała na tyle sprawnie, że dalsze próby kształcenia się w tym kierunki były zbędne.
     Szepnęła „Leokadia” wprost do niedomkniętego okna i mimo iż poprzez ruszające usta nie wydarł się żaden słyszalny dźwięk, wewnątrz kwiaciarni słowo to rozeszło się niczym fala, szukając tętniącego życiem organizmu. Jacynta nadstawiła ucho, a po chwili zaczęły docierać do niej różnej częstotliwości brzmienia, zasypując ją wielorakością form i informacji z nich płynących.
      Dzięki echolokacji dziewczyna zdołała ocenić odległość, wielkość oraz kierunek, jeżeli ktoś się przemieszczał. Jednym z ulepszeń w tym sposobie określania otoczenia był fakt, że mogła spokojnie odróżnić czy to istota ludzka, czy roślina, bowiem te dwa organizmy po odbiciu się od nich fali wytworzonej przez wypowiedziane słowo, przesyłały inne tony i inne wibracje, tak charakterystyczne, że nie w sposób było je nie odróżnić.
     Dotarły do niej wszystkie fale, jakie mogły się wytworzyć w kwiaciarni, żadna jednak nie potwierdziła obecności Leokadii. Argemosea nie odpuściła tak szybko, sadząc, że Leokadia z pewnością siedzi gdzieś ukryta między kwiatami, co skutecznie zagłuszyło echolokację. Przysunęła twarz bliżej szczeliny, starając się nasłuchać czy nie krążą tam jeszcze jakieś fale na tyle słabe, że nie były w stanie dojść do niej. Zapomniała całkowicie, aby uważać na namokłą skrzynkę i bez opamiętania stanęła całym ciężarem na środku przedmiotu. Cienkie deski zaskrzypiały, po czym pękły z głuchym trzaskiem, a dziewczyna zapadła się do środka, tracą panowanie nad ciałem.
     Runęła na ziemię prosto na odłamki szkła dotkliwie wbijające się w odsłonięte ciało. Syknęła z bólu i złości, odrzucając gniewnie skrzynkę na bok, uznając przedmiot za winowajcę stanu, w jakim się znalazła. Dźwignąwszy się opieszale z ziemi delikatnie otrzepała plecy z przytwierdzonej do niej ziemi, strącając przyległe kawałki ostrych kryształków, a krew odbiła się na bluzce, gdy dziewczyna opuściła ją na odkrytą skórę.

     To nie był dzień, w którym mogła osiągnąć cokolwiek. Czuła, że los sprzeciwił się i stawiał jej wyraźnie przeszkody. Już samą sytuację ze skrzynką uznawała za fatum, za złą klątwę, zapewne rzuconą przez Chloserratę. Wiedziała również, że takie myślenie nie należało do rozsądnych i pospiesznie zmieniła swoje nastawienie, godząc się z faktem, że czas było wracać do mieszkania w starej kamienicy, gdzie powinna uchronić się od nieprzychylności losu.  
     W całym tym chaosie dzisiejszego dnia nie spodziewała się zastać sytuacji, która przeleje całe to nikłe pozytywne nastawienie w przesiąkniętą smutkiem i żalem matnię. Nie pomyliłam się za wiele… – te słowa chodziły teraz Jacyncie po głowie podczas obserwacji dwójki osób idących spory kawałek przed nią. Trzymali się za ręce i rozmawiali o czymś, co wpływało na ich nastrój, a to odzwierciedlało się uśmiechem na twarzy i spojrzeniami o tajemniczym błysku w oczach. Jacynta nie mogła tego przetrawić, gdy uczucie mdłości przytłoczyło jej wnętrze.    
     Wysoka kobieta o nienagannej sylwetce ubrana była w dopasowane do szczupłych nóg spodnie oraz ścisłe przylegającą do tułowia bluzkę, o kuszącym czerwonym kolorze, podkreślającą wciętą talię. Włosy miała rozpuszczone; były gęste i równo ścięte, sięgające poza łopatki, a ich intensywny kasztanowy odcień w promieniach słońca przybierał czasem rudą barwę, co Jacynta źle skojarzyła.
     Uroczy śmiech, którym obdarowywała Dallena, wydawał się zbyt przesłodzony i sztuczny w mniemaniu Argemosea, ale mężczyzna zdawał się lubić go bardzo, wsłuchując się uważnie w słowa wybranki przerywane melodyjnym chichotaniem. Jacynta zatrzymała się nagle, jakby przed sobą miała ścieżkę usłaną żarzącymi się węglami. Nader dotkliwie zraniona tym zdarzeniem nie zamierzała dalej gnać tą parkową alejką, chociaż prowadziła ona wprost na przystanek. Wybrała, więc dłuższą trasę okrążającą cały obszar skweru, byle nie zmuszać się do patrzenia na obrzydzające ją przedstawienie dwojga kochanków.
     Dziesięć minut w plecy nie zrobiło dziewczynie różnicy. Autobusu spodziewała się za jakiś czas, dlatego ta przechadzka skróciła tylko nużące oczekiwanie na transport, które zamienione zostało na nerwowy marsz i gniewne myśli. Wychodząc za rogu ulicy, nieopodal końca alei parkowej, niemalże wpadła na mężczyznę idącego w kierunku z jakiego zmierzała. Podnosząc wzrok nie sądziła, że ujrzy Dallena również wydającego się być zakłopotanym tym zdarzeniem i zdziwionym, że musiał spotkać swoją byłą żonę. Argemosea zmieszała się niebywale.
   - Co tutaj robisz? – Rzuciła bez zastanowienia się nad tym pytaniem. Przed oczami nadal miała obraz Grovena wpatrzonego w nieznaną jej kobietę, dlatego dusiła w sobie silną chęć dowiedzenia się czegoś więcej.
   - No wiesz… - zaczął, nie wiedząc w jaki sposób wybrnąć z tej sytuacji, jak skłamać, aby dziewczyna się niczego nie dowiedziała.
     Nie byli razem, ale myśl, że tak szybko znalazł sobie kogoś sugerowała, jakoby zdradził Jacyntę. Ostatnimi czas dopadało go często skołowanie, nie czuł się jak dawniej, nie potrafił być obojętnym na nic, jakby ktoś pomieszał mu w głowie. Często zastanawiał się czy robi dobrze, bowiem nie potrafił ocenić czy dana rzecz jest zła, a jej wykonywanie nie szkodzi jemu bądź innym osobą. Nie wiedział.
     Wtedy Argemosea dojrzała jego zmęczenie widoczne na pobladłej twarzy i podkrążonych, zaczerwienionych w kącikach oczach. Wyglądał jak wyssany z energii człowiek pracujący bez wytchnienia dzień i noc. Nie rozumiała, co mogło się takiego wydarzyć w życiu Dellana, kiedy ostatni raz go widziała, a miało to miejsce parę dni temu, wydała się jeszcze zdrowym i pełnym sił chłopakiem.
   - Przyszedłem odebrać zamówienie z kwiaciarni, niestety jest zamknięta – oznajmił. Nie było to do końca kłamstwo, lecz prawda, którą ubrał w odpowiednie słowa. Owszem, przyszedł tutaj do Lorinna z nową wybranką, to ona potrzebowała bukietu kwiatów na urodziny babci, gdzie oczywiście wybierała się z Groovenem, dlatego potrzebowała towarzystwa mężczyzny przy kupnie symbolicznego prezentu.  
   - Trochę daleko, nie sądzisz? – Rzuciła dziewczyna, czując, że mija napięcie i powraca spokój, pozwalający trzeźwo podejść do sytuacji. Przyszedł do kwiaciarni Leokadii? Dlaczego akurat tutaj?
   - Tak… daleko, ale nie ja to zamawiałem – zgodził się, przeciągając nieco to słowo. Był zmęczony i nie chciał dłużej prowadzić rozmowy z Jacyntą, nie potrafił jednak powiedzieć jej, że musi iść. Dopadł chłopaka dziwny niepokój przed pożegnaniem z nią tu i teraz, jakby już więcej miał jej nie zobaczyć. – Jest pochmurno, nie lepiej ściągnąć ci te okulary?
   - Nie, to nie byłoby rozsądne przy zapaleniu spojówek – odpowiedziała szybko i sprawnie, nie zająknąwszy się przy wypowiadaniu kłamstwa.
     Nawet nie zauważyła, kiedy niebo zrobiło się ciemniejsze i żar przestał być tak dotkliwy. Dellan przytaknął, nie nakłaniając więcej dziewczyny do ściągnięcia okularów, ale jego zmęczenie wyraźniej rzuciło się w oczy. Jacynta domyśliła się, że Grooven nie miał ochoty z nią rozmawiać w takim stanie, dlatego postanowiła zakończyć to felerne spotkanie. Pewnie jest myślami przy tej swojej nowej… gdzie by tam chciał rozmawiać ze mną.
   - Nie będę cię zatrzymywać, na razie. – Oznajmiła, uśmiechając się do niego nikle.
     Minąwszy chłopaka dostrzegła tkwiące na jego ramieniu białe pióro. Nieprzyjemny dreszcz pomknął w dół ciała, gdy na myśl przyszła jej kawa odlatująca z okna podczas pierwszego pobyty w nowym mieszkaniu.

***
     Wróciła do kamienicy zniechęcona dniem, pragnąc ściągnąć gniotące okulary i runąć na łózko, pozwalając porwać się kolorowym snom. Otworzenie drzwi nie przyniosło jednak ulgi ani radości, że w końcu znalazła się w bezpiecznym miejscu, bowiem już nie czuła tego, że te cztery ściany mogły stanowić azyl.
     Od samego progu, zanim weszła do środka, w oczy rzucił się Jacyncie chaos, jaki zapanował w salonie podczas jej nieobecności. Poduszki pierwotnie leżące na kanapie zostały zrzucone na podłogę i rozerwane, a zbita watolina wydobyła się na zewnątrz przez poszarpane dziury. Firankę ktoś niedbale wyrwał z żabek i tylko jedna strona materiału trzymała się karnisza, zasłaniając prawą cześć okna.
     Jacynta zapomniała, że pozostawiła je całkowicie otwarte, zezwalając tym samym, aby nieproszeni goście zawitali w jej progach. W głowie dziewczyny zrodziły się ponure wizje, podsycane starym uczuciem, kiedy to wydawało się Argemosea, że ktoś obserwuje ją z salonu. Wówczas biały ptak zerwał się z parapetu, mącą w spokojnych myślach przypuszczeniami, czym mógł być i po co się zjawił.
     Podeszła bliżej, pozostawiając otwarte drzwi, z rękoma przywartymi do klatki gotowa do obrony i ataku. Delikatnie stawiała kroki z dbałością o to, by nie były za głośne, po czym zatrzymała się tuż obok ściany, zerkając nieśmiało do wnętrza pomieszczenia. Upewniwszy się, że w żadnym kącie nie kryła się jakaś postać, swobodnie ruszyła ku środkowi salonu szacując szkody.
     Przerażenie w oczach Jacyny było wywołane niecodziennym widokiem, ponieważ nie zawsze widziała podłogę pokrytą dużą ilość białych piór, zalegających również na parapecie, a także wbitych w opadłą część firanki. Argemosea schyliła się, podchwycając jedno i przewracając nim w palcach z uwagą wpatrując się w idealną konstrukcję. Długie obcowanie z pozostałością po nieznanym gościu wywołało negatywny skutek, bowiem umysł podsunął sugestię, że to nie zrobiło przypadkowe zwierzę. Jacynta odrzuciła lotkę, podnosząc się gwałtownie z podłogi, gdy zorientowała się, że zna te pióra. Ich dotyk nie był dziewczynie obcy. Kawka… - pomyślała z lękiem w oczach, odskakując jak oparzona.
     Wielokrotnie głaskała te ptaki w dzieciństwie w swojej specjalnie przygotowanej rodzinie. Stanowiły one nierozłączny element jej życia, ale po odtrąceniu tego wszystkiego, co oferował Zarząd, wyrzuciła z siebie informacje o tych zwierzętach, jakby nigdy nie istniały, a przecież mogły stanowić poważne zagrożenie. Gęsia skórka ujawniała się na rękach, głowa dudniła tępym bólem, opadła teraz z resztek sił nawet niezdolna do walki. Bała się, że odkryto jej bezpieczne schronienie i prędzej czy później skończy jako zdrajca zabita w niehumanitarny sposób przez wyszkolonych katów.
     Zlękniona, nie potrafiła nawet podejść do okna, aby zamknąć je, tym samym nie zezwalając, aby białe kawki krzątały się po mieszkaniu podczas jej nieobecności. Wpatrywała się maniakalnie w nieosłoniętą firanką część, jakby spodziewała się nagłego ataku ze strony zwierzęcia, wciąż mogącego czaić się w oddali. Dziewczyna pochłonięta w całości przejmowaniem się zajściem w salonie nie usłyszała, kiedy ktoś wszedł przez otwarte drzwi, które zapomniała zamknąć za sobą zdezorientowana pierwszym widokiem gościnnego pomieszczenia. Nieznajomy stanął za nią, wpatrując się w bałagan pozostawiony przez kawkę po czym odchrząknął, zwracając się do Jacynty:
   - Wybacz, że przeszkadzam ci – zaczął, wracając Jacyntę na ziemię. Ta niemal krzyknęła na jego widok, ale cały okrzyk zdziwienia zabrzmiał niezbyt okazale, bo nie posiadała w sobie już siły na żaden mocniejszy gest. – Drzwi były otwarte, pozwoliłem sobie wejść. 
     Argemosea obrzuciła go nienawistnym wzrokiem. Czy to wróg?

***
     My gencjanie jesteśmy bardzo związani z naturą, przywiązani zwłaszcza do zwierząt. W szczególności to te jedne odegrały w naszej historii kluczową rolę. Tak jak wy mieliście swoje gołębie pocztowe, tak by posiadaliśmy kawki odpowiedzialne za wiele złożonych spraw; od przekazywania informacji po śledzenie czy nawet sprawowanie opieki nad osobami poza naszym zasięgiem.   
     Myślisz zapewne dlaczego akurat kawki? Te ptaki są typowymi zwierzętami hierarchicznymi, co również odpowiada naszej dbałości o ścisłość w ułożeniu jednostek. Były zatem symbolem naszej niezakłóconej egzystencji i dość rygorystycznemu podziałowi na mądrych i głupich, bogatych i biednych. My gencjanie lubimy taki idealny porządek, hierarchie, jaką upodobały sobie także kawki. Można powiedzieć, że w tej sprawie się dobrze dogadywaliśmy.
     Każdy obywatel miał przydzieloną jedną kawkę, jako swojego stróża, która dla Zarządu stanowiła trzecie oko. Dzięki nim mogli obserwować poczynania gencjan. Kawki są na tyle mądre, że były w stanie ocenić czy konwergen sprawuje się dobrze wobec władz i czy przejawia cechy dobrego czy złego obywatela. W prosty sposób decydowały, wrzucając monetę do czerwonego bądź niebieskiego kubeczka. Oczywiście była to tylko sugestia dla Zarządu, który wówczas miał szansę zastanowić się dokładnej nad wytypowanym przez kawkę obywatelem i zdecydować o dalszym jego losie.
     Kawki są specjalnie hodowane, a także ulepszane pod względem genetycznym, tak aby ich umiejętności w ocenie sytuacji i obywateli stały się bardziej świadome niż dotąd. Powstawały do tego ogromne budynki piętrzące się kilkadziesiąt pięter w górę, gdzie następowały po sobie etapy.
     Opierało się to przede wszystkim na modyfikacji kawki zaraz po wykluciu, karmienie specjalnymi mieszankami stymulującymi rozwój ośrodkowego układu nerwowego; w tym najważniejszego mózgu. Potem czekano aż zwierzę trochę podrośnie i wówczas oswajano je z gencjanami, w tym czasie także podawano im specjalny pokarm głównie działający na funkcjonowanie całego organizmu, aby była silna i odporna na niekorzystne warunki. Na kolejnych etapach kawka przyzwyczajana była do sytuacji, które normalnie mogłyby ją płoszyć, potem uczono ją zachowań i na co miała głównie zwracać uwagę przy wyborze: dobry czy zły.
     Brzmi dziwnie? Tak, nie wydaje się to zbyt realne, ale działo się to naprawdę, a właściwie cała produkcja kawek nadal istnieje.

Sesja 14
Helena Dunley, szpital psychiatryczny Rohhford.

________
     Nareszcie dokończyłam rozdział. Mogę przyznać, że jestem nawet z niego zadowolona, nawet, bo zawsze mam jakieś ale. Czas teraz wejść w jakąś głębszą akcję. Wiem, że ta część może wydać się nudna i niepotrzebna, niemniej jednak wiele tych drobnych elementów tutaj zawartych są kluczowymi do dalszej akcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz